piątek, 22 stycznia 2016

Wibo Eyshadow Base, baza pod cienie do powiek

Lubię kolorówkę z Wibo, zwłaszcza ich lakiery, tusze do rzęs i róże do policzków. Są taniutkie i dobre. Często kupuję je na sezonowych promocjach w Rossmanie z rabatem -49% Tę bazę nabyłam drogą tejże promocji bez przykładania większej uwagi do recenzji. W końcu to tylko około 5 zł, więc pomyślałam sobie, że jeśli baza mi nie podejdzie, to bez żalu się jej pozbędę i sięgnę po produkt innej marki. No cóż, żal mimo wszystko jest, ale jej nie wyrzucę, bo o dziwo posiada jedną zaletę, dla której znalazłam zastosowanie ;p
Myślę, że starczy tego wstępu i trzeba przejść do konkretów. Mówiąc krótko, baza ta jest koszmarna... Niestety w przypadku tego kosmetyku marka Wibo dała ciała po całości, począwszy od niesamowicie niepraktycznego opakowania, niby tak typowego dla produktów z tej kategorii, a jednak uciążliwego w stosowaniu, aż po działanie kosmetyku.





Słoiczek jest malutki, to tylko 4g produktu, zatem niewiele jak na objętość bazy pod cienie. Abstrahując już od ilości, której producent poskąpił, gorsze jest opakowanie - głębokie z wąskim otworem. Im mniej produktu w słoiczku tym wydobycie bazy staje się bardziej problematyczne, bowiem wchodzi pod paznokieć, osadza się na ściankach. Trzeba sobie pomagać drewnianym patyczkiem lub za pomocą innego przyrządu, dzięki któremu spokojnie uda nam się wydłubać odrobinę z opakowania ;d
Konsystencja to istny dramat. Na palcu wydaje się być lepka, natomiast podczas aplikacji staje tępa i sucha. Ciężko ją dokładnie rozsmarować (o wklepywaniu nie ma mowy), bo na powiece tworzą się smugi, placki i kluchy przez co w jednym miejscu jest jej więcej, a w innym mniej. Gdy próbuję to skorygować, baza "przesuwa" się wraz z kierunkiem rozcierania. Dzieje się tak, bo baza nie wtapia się w powiekę, zostawia na niej dziwną i lepką warstwę w trupim kolorze :p Co za tym idzie nie jest też wydajna, po kilkunastu aplikacjach zużyłam już 1/3 opakowania.
Nie chcą z nią współpracować cienie miękkie i o kremowej konsystencji, zarówno nakładane palcem, aplikatorem czy pędzelkiem. Każda próba nałożenia pigmentu kończyła się plackiem w miejscu zetknięcia z bazą. Próbowałam to rozcierać, ale poległam ;d Zaiste, jedyna metoda, by nałożyć cień to metoda robienia placków :p Udaje się to w miarę skorygować po nałożeniu odpowiedniej ilości cienia, gdy pokryjemy całą powiekę i warstwę okluzyjną bazy.
Natomiast o największą irytację przyprawiła mnie, gdy okazało się, że zmienia kolor cieni. Delikatny jasny pudrowy róż na powiece stawał się pomarańczowy :c Wynika to z faktu, że baza nie wtapia się i pozostawia lepką warstwę, więc zapewne daje to efekt podobny do nakładania cieni na mokro. Ma to jednak związek z miękkimi cieniami, te bardziej sypkie aplikują się bez zarzutu i bez zmiany pigmentu (np. cienie Lovely). I ten jeden mały plusik zadecydował o tym, że baza nie wyląduje w koszu.
Wytrzymałość oceniam na bardzo dobry, matowiła moje powieki na długie godziny. Cień wyglądał na nienaruszony przez około 8h i dłużej.


Wybrałam się na poszukiwania innej bazy, by moja nowa paletka matowych cieni z Makeup Revolution nie leżała na komodzie tylko zbierając kurz :p Tym razem pokusiłam się o przeczytanie recenzji, myśląc, że pomoże mi to w wyborze dobrej bazy, z której będę zadowolona. Okazało się, że opinie pod każdym produktem są mocno podzielone. Dlatego stwierdziłam, że muszę ryzykować i testować na sobie, więc zdecydowałam się na bazę, do której mam łatwy dostęp. Wybrałam Dell, Perfect Skin. Pierwsze użycie było jak najbardziej pozytywne :)

Miałyście?

niedziela, 10 stycznia 2016

NdW, koczek ślimaczek

Niedziela dla włosów miała miejsce wczoraj z uwagi na fakt, że mogłam poświęcić więcej czasu na włosowe eksperymenty. Naprawdę, z ręką na sercu, przyznaję się, że zawinęłam włosy w koczka ślimaka pierwszy raz od wielu lat ;d Tym bardziej byłam ciekawa, jaki skręt złapią włosy przy obecnej długości i niższej porowatości. W koczku wytrzymałam tylko 1,5h, jakoś dziwnie czułam się bez włosow majtających się po plecach i ramionach ;P Poza tym, gdybym nie podpięła go spinką, rozwaliłby się po 10 minutach. Żadne tego typu wysokie upięcia nie trzymają mi się pewnie na głowie, mam chyba zbyt śliskie i ciężkie włosy. Stąd moja niechęć do wszelkich koków, bo efekt wizualny po jednym machnięciu głową jest opłakany ;d



Zdjecia były robione w sztucznym oświetleniu i kolejny raz przekonuję się, że ładniejsze wyszłyby kalkulatorem niż moim starym aparatem. ;p 

Włosy po koczku są niesamowicie wygładzone i zdyscyplinowane. Nawet łudzę się, że dzięki systematycznemu kręceniu mój naturalny skręt ulegnie zmianie. Zobaczymy jak to wyjdzie w praktyce i na ile starczy mi zapału ;d

Pielęgnacja była bardziej rozbudowana niż zwykle. Na noc naolejowałam włosy olejem z orzeszków ziemnych, a rano dołożyłam mieszankę Kallosa Algae, łyżeczki miodu, kilku kropel kwasu hialuronowego i niecałej łyżeczki oliwy z oliwek. Moje włosy uwielbiają tę kombinację, mimo iż samego algowego Kallosa nie darzą wielką sympatią :p Następnie w skórę głowy wtarłam olej kokosowy + olej rycynowy, w proporcji 1:1. Pochodziłam tak około 2 godzin i zmyłam szamponem Syoss Volume, który najlepiej radzi sobie u mnie ze zmyciem oleju ze skalpu już za pierwszym razem. Gdyby nie keratyna w składzie zapewne używałabym go do codziennego mycia. Niestety, po kilkukrotnym użyciu pod rząd moje włosy zaczynają się buntować i puszyć.
Z Natury przytargałam litr maski Kallos Blueberry, która już śniła mi się po nocach, więc jak tylko dowiedziałam się, że można ją tam dostać, przymknęłam oczy na zakupowego bana ;p Kallos miał już swój debiut solo i spisał się całkiem całkiem, więc tym razem postanowiłam podkręcić go skrobią ziemniaczaną i kilkoma kroplami oleju z pestek winogron. Włosy po takiej mieszance były jeszcze bardziej gładkie i nawilżone. 
Maskę trzymałam tylko kilka minut, spłukałam chłodną wodą, włosy zawinęłam na chwilę w ręcznik i pozostawiłam do naturalnego wyschnięcia, jedynie zabezpieczając końcówki serum silikonowym. Gdy były suche w jakiś 90% zawinęłam je na czubku głowy w koczka. 


piątek, 8 stycznia 2016

Grudniowa aktualizacja włosów, BHD, podsumowanie jesiennego zapuszczania

Przestaję panować nad moimi włosami. Nie wiem już, który raz to stwierdzam, na dodatek ciągle słyszę od mamy, że "kiedyś miałam ładniejsze włosy". ;P To "kiedyś" oznacza czasy zerowej pielęgnacji, gdy nie robiłam z nimi nic poza myciem szamponem, także auć... No cóż, Matka Natura, a raczej geny po dziadku ;D, wyposażyły mnie w fale tak wybredne, że czasami załamuję nad nimi ręce. :P 
Przede wszystkim, im robią się dłuższe (a uparcie je zapuszczam) tym stają się bardziej problematyczne. Skręt gdzieś zanika, głównie za sprawą ciężaru długich włosów oraz niższej porowatości. Stylizacja pomaga tylko doraźnie, bo na dłuższą metę moje włosą są stanowczo na nie. Dobrze obrazuje to zdjęcie poniżej - we włosy wgniotłam odrobinę żelu sklepowego, bo tylko taka ilość nie powoduje strączkowania, natomiast włosy zupełnie nie złapały skrętu. :c 




Mam też wrażenie, że włosy straciły na gęstości, chociaż nie wypadają. Końce są zdecydowanie rzadsze niż kilka miesięcy temu. Rozważam podcięcie, jednak powstrzymuje mnie nienaganny stan końcówek i chęć zapuszczenia ich w końcu do wymarzonej długości. Niestety, w trakcie jesiennego zapuszczania (październik-grudzień), dorobiłam się tylko + 5 cm. Oczywiście liczyłam na więcej, by móc je bez żalu podciąć. :p Po świętach poleciał 1 centymetr, ale widzę, że to za mało.

Mam kilka włosowych celów na nowy rok i napiszę o tym w następnym poście. Interesuje mnie także kręcenie włosów bez użycia ciepła. Lata temu na noc zawijałam włosy w koczka i choć były dużo krótsze od obecnych, efekt bardzo mi się podobał. Metoda kręcenia na chusteczki nawilżane także mnie ciekawi. Właściwie to interesuje mnie wszystko, co przemieni moje włosy z krzywych i powyginanych drutów w kaskadę fal. ;d Na pewno będą to ekscytujące eksperymenty. :D