Zdjecia były robione w sztucznym oświetleniu i kolejny raz przekonuję się, że ładniejsze wyszłyby kalkulatorem niż moim starym aparatem. ;p
Włosy po koczku są niesamowicie wygładzone i zdyscyplinowane. Nawet łudzę się, że dzięki systematycznemu kręceniu mój naturalny skręt ulegnie zmianie. Zobaczymy jak to wyjdzie w praktyce i na ile starczy mi zapału ;d
Pielęgnacja była bardziej rozbudowana niż zwykle. Na noc naolejowałam włosy olejem z orzeszków ziemnych, a rano dołożyłam mieszankę Kallosa Algae, łyżeczki miodu, kilku kropel kwasu hialuronowego i niecałej łyżeczki oliwy z oliwek. Moje włosy uwielbiają tę kombinację, mimo iż samego algowego Kallosa nie darzą wielką sympatią :p Następnie w skórę głowy wtarłam olej kokosowy + olej rycynowy, w proporcji 1:1. Pochodziłam tak około 2 godzin i zmyłam szamponem Syoss Volume, który najlepiej radzi sobie u mnie ze zmyciem oleju ze skalpu już za pierwszym razem. Gdyby nie keratyna w składzie zapewne używałabym go do codziennego mycia. Niestety, po kilkukrotnym użyciu pod rząd moje włosy zaczynają się buntować i puszyć.
Z Natury przytargałam litr maski Kallos Blueberry, która już śniła mi się po nocach, więc jak tylko dowiedziałam się, że można ją tam dostać, przymknęłam oczy na zakupowego bana ;p Kallos miał już swój debiut solo i spisał się całkiem całkiem, więc tym razem postanowiłam podkręcić go skrobią ziemniaczaną i kilkoma kroplami oleju z pestek winogron. Włosy po takiej mieszance były jeszcze bardziej gładkie i nawilżone.
Maskę trzymałam tylko kilka minut, spłukałam chłodną wodą, włosy zawinęłam na chwilę w ręcznik i pozostawiłam do naturalnego wyschnięcia, jedynie zabezpieczając końcówki serum silikonowym. Gdy były suche w jakiś 90% zawinęłam je na czubku głowy w koczka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz